Sobotni, leniwy (żeby nie powiedzieć jak zwykle), świąteczny poranek. Może dla niektórych nocnych marków nawet umowny środek nocy, dla piątkowych imprezowiczów, ostatnia chwila przed zaśnięciem. W końcu szósta rano, jakby nie było to pora dość wczesna, umówmy się. Dla mnie, jeszcze względnie niedawno, także była to nieludzka godzina, taka wiecie, ewentualnie w sam raz dobra na powiedzenie "dobranoc".. Pytanie: "Po co ja to robię, po co zrywam się jak szalona, kiedy mogę poleżeć nawet i do południa?", "Co budzi mnie tak wcześnie?". Ale ale, nie o tym dziś, wrócimy do tego, jakże ciekawego tematu, kiedy nie będę miała o czym opowiadać - czyli zapewne prędko. Jak na "lazy day" przystało, zanim wygrzebałam się spod ciepłej, trzymającej w objęciach kołdry - nie ma co tu czarować, chwila upłynęła. Chwila, podczas której jeszcze z przymkniętymi powiekami trwałam w półśnie. "Wszystko co dobre szybko się kończy". Otworzyłam oczy - z lekkim ich bólem popatrzyłam na rozmazany, jednak słoneczny świt. Pomyślałam: "To będzie dobry, piękny, kreatywny dzień!". Ruszyłam do kuchni. Wirując po niej niczym baletnica, z uśmiechem na ustach - a jakże, przygotowałam śniadanie i zasiadłam do stołu zastawionego po same brzegi. Jak każdego ranka, popijając kawę i zajadając się smakołykami zalogowałam (również) się w blogświecie. Przeczytałam wszystkie interesujące mnie wpisy. I już miałam brać się za swój (tak wielce wyczekiwany! :D).. Kiedy to w kuchni pojawił się mój Brat. "Ten też ma ładnie w czubie", przemknęło mi przez myśl. Już miałam krzyknąć do jego skromnej osoby "Dzień dobry, cóż sobie życzysz na śniadanie?", jednak Młody mnie ubiegł: "Dobrze się czujesz? Widziałaś się dziś w lustrze?". Och ja wiem, że każdego ranka ociekam wręcz seksapilem, czego jak czego ale "porannej urody" odmówić mi nie można - ale żeby aż tak? Podreptałam więc do najbliższego zwierciadła by zobaczyć, choć w lustrze, ten ósmy cud świata. Wtedy to zrozumiałam, że coś poszło nie tak. Mojemu Bratu wyrwało się tylko: "jak zjarany królik". I mogłam mu jedynie przyklasnąć. Zapalenie spojówek nie uczyniło mnie piękniejszą niż zwykle.. Tym oto wstępem, mniej wymuszonym - jednak dalej nie pisanym podczas natchnienia wielkiego, tłumaczę się z wczorajszego braku wpisu - tym razem to nie lenistwo. :)
Kto śledzi mojego instagrama zapewne wie, że jakiś czas temu udało mi się nawiązać współpracę z Chocolissimo (głupi to jednak zawsze ma szczęście). Nie byłabym sobą gdybym nie skorzystała z tej wielkiej szansy. Po pierwsze jestem koneserem smaków, jak to dumnie brzmi! Po drugie, nawet nie wiecie jaką radość sprawia pisanie unikatowych recenzji, a raczej kreowanie recenzji zwykłych, a o wyjątkowych produktach - przedstawianie Wam czegoś innego, nowego wywołuje u mnie uśmiech bezwarunkowy. Tu już czuję ból, bo wiem, że to pierwsza recenzja z serii "Chocolissimo" - a ja jestem w 1/3 drogi do końca! Podróż będzie krótka ale obiecuję Wam, ciekawa! Zaczynamy?
Nie mogłam wybrać lepszego dnia na tastetest - własne święto! Cóż, grunt to sprawiać sobie "małe" przyjemności. ;)
Opakowanie - wydało mi się bardzo proste ale i tą prostotą tak naprawdę urzekające. Od razu przyciągnęło mój wzrok, skupiając na sobie całą uwagę. Zwykłe, matowe pudełeczko koloru szampańskozłotego, przyzdobione gdzieniegdzie dziecięcymi, przedszkolnymi rysuneczkami, szlaczkami czy też maziajami. Niby eleganckie i klasyczne ale z drugiej strony księżniczkowourocze, słodkie - takie "na luzie". I co mnie oczarowało.. Plastikowe, znajdujące się na samym środku, okienko. A raczej to, co za sobą skrywało..
Tu powiedziałabym wprost co dałam ale ujmę to nieco ładniej: "nie popisałam się". Zagubiłam zdjęcie wnętrza! JAK?! Czasem mam wrażenie, że sama zabłądzę w tym moim bałaganie. Dobrze, że cokolwiek widać przez chmurkową rameczkę. Opowiem Wam jednak o tym co me oczy zobaczyły, nie mogłabym o tym nie wspomnieć!
Kiedy otworzyłam Chocmallows'y.. Oniemiałam. Z zachwytu, z oczarowania - z zaczarowania? Szczerze? Zamurowało mnie! Znów poczułam się jak pięcioletnia dziewczynka. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha, przysięgam - w tamtej chwili moje oczy zrobiły się jak pięciozłotówki, musiały błyszczeć jak najdroższe kamienie. Byłam wręcz wzruszona widokiem tej uroczej zgrai małych, słodziutkich czekoladek. Nie mogłam się na nie napatrzeć. Filigranowe cudeńka, niczym amerykańskie cupcake'i (nad którymi również zdarza mi się rozczulać - o co chodzi?), przyzdobione były przeróżnymi drobinkami. Na jednych znajdowała się kolorowa posypka, na drugich wiórki kokosowe. Inne okraszone były cząstkami owoców lub migdałów, lub też po prostu miały na wierzchu pasiasty wzór. Raj, arkadia! Ociekająca lukrem i watą cukrową dziecięca kraina!
Musiałam jakoś sensownie przeprowadzić test. Zaczęłam od pianki przydzianej w mleczną czekoladę - taką właśnie bowiem wolę, w takiej zakochałam się już za dzieciaka. I chyba nieprędko z niej wyrosnę, ja słodkolubna. Ach.. Właśnie..
Kiedy wzięłam babeczkę do rąk, przyjrzałam się jej dokładnie. Nieco nierówna, o walcowatym w przybliżeniu kształcie, w dalszym ciągu, mimo mankamentów - estetyczna, sprawiała wrażenie takiej "ręcznie robionej". Oblana była mleczną czekoladą, koloru rudego, złamanego bielą lub delikatnym kremem brązu. Uroczo przyzdobiona czekoladka, osadzona w białej papilotce. Mała Ameryka. Znów ścisnęło mi się gardło (dobrze, że się nie poryczałam, głupia). Robiła wrażenie - achh maleństwo, cudo moje pstrokate. "Weź się w garść!". Skierowałam ją w okolice nosa. Czekoladka pachniała bardzo ładnie i apetycznie. Cukrowo, karmelkowo i mlecznie, co dziwne, wcale nie kakaowo. Taki czysty, lekki zapach dobrej polskiej krówki. Bardzo szkoda było mi ją kroić. Poczułam się jak paskudny barbarzyńca, jak kat! No nic, testy rządzą się swoimi prawami. Pierwsze co poczułam przy traktowaniu Chocmallows'a nożem był opór i to wcale nie ze strony czekolady, a piankowego środka - o którym za chwilę. Będzie on łącznikiem między jedną i drugą częścią złożonej, zawiłej i pogmatwanej recenzji. Najpierw mleczna polewa. Na wstępie dodam, że niesamowicie ciężko ją było oddzielić od całości. Kiedy po wielu trudach i mękach wreszcie mi się udało bezceremonialnie wsadziłam ją do ust. Powiem Wam, że smak tak samo jak i zapach, miał w sobie więcej z krówki niż z czekolady. Polewa była bowiem umiarkowanie słodka, bardzo mleczna, miała w sobie coś z karmelu - ten charakterystyczny posmak palonego cukru. Nie powiem, by mi to nie odpowiadało. Niestety polewa bardzo szybko umykała z ust, myślę jednak, że to za sprawą znikomej ilości jaką udało mi się wyskubać.
Piankę, jako łącznik, aż umieszczę w oddzielnym akapicie (w ogóle przepraszam za ten dzisiejszy chaos - wstyd!). Zacznę od jej konsystencji, bo to kwestia, która nieco mnie zaskoczyła i zadziwiła. Pierwszy raz spotkałam się z takim tworem. Pięknym, tak na marginesie, bo śnieżnobiałym. Z jednej strony pianka była bardzo lekka, puchowa wręcz (trochę jak Jojo, czy jak to się tam zwało), z drugiej strony natomiast sprawiała wrażenie wilgotnej, mokrej - przez co zbitej (tu trochę jak Ptasie Mleczko). Niby taka złożona z jakichś mniejszych części, podzielna, o delikatnej, luźnej strukturze jednak przy tym plastyczna, elastyczna i ciągnąca, niczym guma balonowa. Sucha, lecz szybko łapiąca wilgoć - przypominająca w konsystencji coś na kształt.. "budyniowej galarety". Nie mam do czego jej porównać tak w 100%. Czy trafiłam w definicję "marshmallow?". Co do smaku. Wanilia.. Śmietanka? Coś pomiędzy, szczerze mówiąc dalej nie mogę się zdecydować. Powiem Wam, że podczas jej próbowania czułam się jakbym jadła najlepszy w życiu tort. Skąd to skojarzenie? Nie wiem. Nieprzesłodzona, choć słodka. Bardzo smaczna. Kurcze, skąd u mnie tyle tej.. Niepewności?
Wzięłam w obroty, kolejno, okaz w ciemnej, deserowej czekoladzie. Nie przyglądałam się już nazbyt temu tworowi, nie wgapiałam się jak sroka w gnat - nie chciałam przedłużać trwającego wieki testu. Wychwyciłam, że kolorem obie babeczki różniły się i to diametralnie (no wow, brawa bystrzaku!). Druga siostra z Mix'u była koloru ciemnobrązowego - ba, była wręcz czarna jak smoła! Pociągnęłam nosem. Po chwili stwierdziłam, że tym razem mam przyjemność z aromatem kakao. Był to zdecydowany, intensywny, gorzkawy zapach. I podobnie jak za pierwszym razem, aromat pokrywał się niejako ze smakiem. Polewa faktycznie była nośnikiem przyjemnej goryczy. Goryczy kawowej, o kwaśnosłodkim lecz przyjemnym posmaku. Co do konsystencji, cóż.. Znów ciężko mi coś więcej o niej napisać. Tak mało było jej do spróbowania..
O czym nie napisałam? O dodatkach, małych pchełkach na szczytach Chocomallows! Czy to ważne spytacie? A jakże! Może wiórki kokosowe, czy orzeszki nie zrobiły na mnie wrażenia.. Ale owoce! One tak świetnie komponowały się ze smakiem pianek i czekolady. Kwaśne i słodkie.. Kwaśnosłodkie. Słodkokwaśne? Jak prosto z krzaka.. Lato, zamknięte w opakowaniu Zwłaszcza go gustu przypadła mi malina, która zestawiona z ciemną czekoladą i anielskim puchem tworzyła ideał.
Ile można pisać spytacie? Można, zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z tak złożonym produktem. Pełnym niespodzianek, cudownym odkryciem. Wiem, że dziś chaos tu totalny.. Ale miałam tyle do przekazania. To bogactwo smaków i tekstur. Ta zmienność, niestabilność. Inność.. Unikatowość. Mówiłam! Będzie ciekawie! Całość w jednym i drugim - mlecznym i deserowym - przypadku była wyborna. Chrupiąca czekoladowa skorupka, miękka słodka pianka.. Dodatkowy element - zdobienia. Wow, suma summarum - niesamowite wrażenie. Ekscytujące przeżycie, jak każdy mój pierwszy raz! :) Jeśli miałabym wybrać, wybrałabym.. Tudududuuum.. Wersję w ciemnej czekoladzie. Miała w sobie coś, pazur! Taka słodko-gorzka rozkosz! Mleczna wersja, była równie smaczna - może mniej zaskakująca. Właśnie. Nie miała, wcześniej wspomnianego - tego czegoś, "związku X". Czegoś, czego każdy szuka. Z magicznego zeszytu: "Nie, w sumie te i te bym jadła" - i tak było. Bo zjadłam wszystkie. Imieniny rządzą się swoimi prawami. W sumie, nie pogniewałabym się, gdybym dostała je w prezencie raz jeszcze, bo to naprawdę fajna, ciekawa, inna opcja. :) To nie Ptasie Mleczko, ani nie Merci. ;) No i na koniec - korona dla ciemnej pianki zdobionej maliną! Ideał, iiideał!
Uwaga: W recenzji jest miliard błędów, nie zwracajcie na nie uwagi. Poprawię je wieczorem.. Wpis tworzyłam.. 4 godziny. Wysiadam,a raczej nie ja - moje oczy! :D
Kto śledzi mojego instagrama zapewne wie, że jakiś czas temu udało mi się nawiązać współpracę z Chocolissimo (głupi to jednak zawsze ma szczęście). Nie byłabym sobą gdybym nie skorzystała z tej wielkiej szansy. Po pierwsze jestem koneserem smaków, jak to dumnie brzmi! Po drugie, nawet nie wiecie jaką radość sprawia pisanie unikatowych recenzji, a raczej kreowanie recenzji zwykłych, a o wyjątkowych produktach - przedstawianie Wam czegoś innego, nowego wywołuje u mnie uśmiech bezwarunkowy. Tu już czuję ból, bo wiem, że to pierwsza recenzja z serii "Chocolissimo" - a ja jestem w 1/3 drogi do końca! Podróż będzie krótka ale obiecuję Wam, ciekawa! Zaczynamy?
Nie mogłam wybrać lepszego dnia na tastetest - własne święto! Cóż, grunt to sprawiać sobie "małe" przyjemności. ;)
Opakowanie - wydało mi się bardzo proste ale i tą prostotą tak naprawdę urzekające. Od razu przyciągnęło mój wzrok, skupiając na sobie całą uwagę. Zwykłe, matowe pudełeczko koloru szampańskozłotego, przyzdobione gdzieniegdzie dziecięcymi, przedszkolnymi rysuneczkami, szlaczkami czy też maziajami. Niby eleganckie i klasyczne ale z drugiej strony księżniczkowourocze, słodkie - takie "na luzie". I co mnie oczarowało.. Plastikowe, znajdujące się na samym środku, okienko. A raczej to, co za sobą skrywało..
Tu powiedziałabym wprost co dałam ale ujmę to nieco ładniej: "nie popisałam się". Zagubiłam zdjęcie wnętrza! JAK?! Czasem mam wrażenie, że sama zabłądzę w tym moim bałaganie. Dobrze, że cokolwiek widać przez chmurkową rameczkę. Opowiem Wam jednak o tym co me oczy zobaczyły, nie mogłabym o tym nie wspomnieć!
Kiedy otworzyłam Chocmallows'y.. Oniemiałam. Z zachwytu, z oczarowania - z zaczarowania? Szczerze? Zamurowało mnie! Znów poczułam się jak pięcioletnia dziewczynka. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha, przysięgam - w tamtej chwili moje oczy zrobiły się jak pięciozłotówki, musiały błyszczeć jak najdroższe kamienie. Byłam wręcz wzruszona widokiem tej uroczej zgrai małych, słodziutkich czekoladek. Nie mogłam się na nie napatrzeć. Filigranowe cudeńka, niczym amerykańskie cupcake'i (nad którymi również zdarza mi się rozczulać - o co chodzi?), przyzdobione były przeróżnymi drobinkami. Na jednych znajdowała się kolorowa posypka, na drugich wiórki kokosowe. Inne okraszone były cząstkami owoców lub migdałów, lub też po prostu miały na wierzchu pasiasty wzór. Raj, arkadia! Ociekająca lukrem i watą cukrową dziecięca kraina!
Musiałam jakoś sensownie przeprowadzić test. Zaczęłam od pianki przydzianej w mleczną czekoladę - taką właśnie bowiem wolę, w takiej zakochałam się już za dzieciaka. I chyba nieprędko z niej wyrosnę, ja słodkolubna. Ach.. Właśnie..
Kiedy wzięłam babeczkę do rąk, przyjrzałam się jej dokładnie. Nieco nierówna, o walcowatym w przybliżeniu kształcie, w dalszym ciągu, mimo mankamentów - estetyczna, sprawiała wrażenie takiej "ręcznie robionej". Oblana była mleczną czekoladą, koloru rudego, złamanego bielą lub delikatnym kremem brązu. Uroczo przyzdobiona czekoladka, osadzona w białej papilotce. Mała Ameryka. Znów ścisnęło mi się gardło (dobrze, że się nie poryczałam, głupia). Robiła wrażenie - achh maleństwo, cudo moje pstrokate. "Weź się w garść!". Skierowałam ją w okolice nosa. Czekoladka pachniała bardzo ładnie i apetycznie. Cukrowo, karmelkowo i mlecznie, co dziwne, wcale nie kakaowo. Taki czysty, lekki zapach dobrej polskiej krówki. Bardzo szkoda było mi ją kroić. Poczułam się jak paskudny barbarzyńca, jak kat! No nic, testy rządzą się swoimi prawami. Pierwsze co poczułam przy traktowaniu Chocmallows'a nożem był opór i to wcale nie ze strony czekolady, a piankowego środka - o którym za chwilę. Będzie on łącznikiem między jedną i drugą częścią złożonej, zawiłej i pogmatwanej recenzji. Najpierw mleczna polewa. Na wstępie dodam, że niesamowicie ciężko ją było oddzielić od całości. Kiedy po wielu trudach i mękach wreszcie mi się udało bezceremonialnie wsadziłam ją do ust. Powiem Wam, że smak tak samo jak i zapach, miał w sobie więcej z krówki niż z czekolady. Polewa była bowiem umiarkowanie słodka, bardzo mleczna, miała w sobie coś z karmelu - ten charakterystyczny posmak palonego cukru. Nie powiem, by mi to nie odpowiadało. Niestety polewa bardzo szybko umykała z ust, myślę jednak, że to za sprawą znikomej ilości jaką udało mi się wyskubać.
Piankę, jako łącznik, aż umieszczę w oddzielnym akapicie (w ogóle przepraszam za ten dzisiejszy chaos - wstyd!). Zacznę od jej konsystencji, bo to kwestia, która nieco mnie zaskoczyła i zadziwiła. Pierwszy raz spotkałam się z takim tworem. Pięknym, tak na marginesie, bo śnieżnobiałym. Z jednej strony pianka była bardzo lekka, puchowa wręcz (trochę jak Jojo, czy jak to się tam zwało), z drugiej strony natomiast sprawiała wrażenie wilgotnej, mokrej - przez co zbitej (tu trochę jak Ptasie Mleczko). Niby taka złożona z jakichś mniejszych części, podzielna, o delikatnej, luźnej strukturze jednak przy tym plastyczna, elastyczna i ciągnąca, niczym guma balonowa. Sucha, lecz szybko łapiąca wilgoć - przypominająca w konsystencji coś na kształt.. "budyniowej galarety". Nie mam do czego jej porównać tak w 100%. Czy trafiłam w definicję "marshmallow?". Co do smaku. Wanilia.. Śmietanka? Coś pomiędzy, szczerze mówiąc dalej nie mogę się zdecydować. Powiem Wam, że podczas jej próbowania czułam się jakbym jadła najlepszy w życiu tort. Skąd to skojarzenie? Nie wiem. Nieprzesłodzona, choć słodka. Bardzo smaczna. Kurcze, skąd u mnie tyle tej.. Niepewności?
Wzięłam w obroty, kolejno, okaz w ciemnej, deserowej czekoladzie. Nie przyglądałam się już nazbyt temu tworowi, nie wgapiałam się jak sroka w gnat - nie chciałam przedłużać trwającego wieki testu. Wychwyciłam, że kolorem obie babeczki różniły się i to diametralnie (no wow, brawa bystrzaku!). Druga siostra z Mix'u była koloru ciemnobrązowego - ba, była wręcz czarna jak smoła! Pociągnęłam nosem. Po chwili stwierdziłam, że tym razem mam przyjemność z aromatem kakao. Był to zdecydowany, intensywny, gorzkawy zapach. I podobnie jak za pierwszym razem, aromat pokrywał się niejako ze smakiem. Polewa faktycznie była nośnikiem przyjemnej goryczy. Goryczy kawowej, o kwaśnosłodkim lecz przyjemnym posmaku. Co do konsystencji, cóż.. Znów ciężko mi coś więcej o niej napisać. Tak mało było jej do spróbowania..
O czym nie napisałam? O dodatkach, małych pchełkach na szczytach Chocomallows! Czy to ważne spytacie? A jakże! Może wiórki kokosowe, czy orzeszki nie zrobiły na mnie wrażenia.. Ale owoce! One tak świetnie komponowały się ze smakiem pianek i czekolady. Kwaśne i słodkie.. Kwaśnosłodkie. Słodkokwaśne? Jak prosto z krzaka.. Lato, zamknięte w opakowaniu Zwłaszcza go gustu przypadła mi malina, która zestawiona z ciemną czekoladą i anielskim puchem tworzyła ideał.
Ile można pisać spytacie? Można, zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z tak złożonym produktem. Pełnym niespodzianek, cudownym odkryciem. Wiem, że dziś chaos tu totalny.. Ale miałam tyle do przekazania. To bogactwo smaków i tekstur. Ta zmienność, niestabilność. Inność.. Unikatowość. Mówiłam! Będzie ciekawie! Całość w jednym i drugim - mlecznym i deserowym - przypadku była wyborna. Chrupiąca czekoladowa skorupka, miękka słodka pianka.. Dodatkowy element - zdobienia. Wow, suma summarum - niesamowite wrażenie. Ekscytujące przeżycie, jak każdy mój pierwszy raz! :) Jeśli miałabym wybrać, wybrałabym.. Tudududuuum.. Wersję w ciemnej czekoladzie. Miała w sobie coś, pazur! Taka słodko-gorzka rozkosz! Mleczna wersja, była równie smaczna - może mniej zaskakująca. Właśnie. Nie miała, wcześniej wspomnianego - tego czegoś, "związku X". Czegoś, czego każdy szuka. Z magicznego zeszytu: "Nie, w sumie te i te bym jadła" - i tak było. Bo zjadłam wszystkie. Imieniny rządzą się swoimi prawami. W sumie, nie pogniewałabym się, gdybym dostała je w prezencie raz jeszcze, bo to naprawdę fajna, ciekawa, inna opcja. :) To nie Ptasie Mleczko, ani nie Merci. ;) No i na koniec - korona dla ciemnej pianki zdobionej maliną! Ideał, iiideał!
Uwaga: W recenzji jest miliard błędów, nie zwracajcie na nie uwagi. Poprawię je wieczorem.. Wpis tworzyłam.. 4 godziny. Wysiadam,a raczej nie ja - moje oczy! :D
Nazwa: Chocolissimo, Chocmallows Mix
Producent: MM Brown Polska, Sp. z o.o., Sp. k.
Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, syrop glukozowy, woda, żelatyna wieprzowa, skrobia kukurydziana, wiórki kokosowe, suszona cytryna, malizna grys, migdały prażone blanszowane krojone, emulgator: lecytyna sojowa, mąka - zawiera gluten, skrobia ryżowa, guma arabska, substancja glazurująca: E903, przyprawy, aromat, naturalny aromat waniliowy, barwniki: E120, E133. Masa kakaowa minimum: czekolada mleczna 34%, czekolada deserowa 54%. Masa kakaowa w czekoladzie mlecznej minimum 34%, w czekoladzie deserowej minimum 56%. Może zawierać śladowe ilości jaj, sezamu.
Waga: 90g
Wartość odżywcza (B/W/T)/100g:
Kcal/100g:
Gdzie kupić: chocolissimo.pl
Cena: 39.90zł
Ocena: 5/5
Pyszności. Szczęściara. ;)
OdpowiedzUsuńJak pisałam - głupi zawsze ma szczęście ;)
Usuń*.*
OdpowiedzUsuńPrzecież ja to muszę mieć! Chamallows Soft Kiss od Haribo, to moje ulubione pianki! A to jest na pewno miliard razy lepsze :) Zjadłabym całe pudełeczko! :)
A nie jadłam Twoich ulubieńców, nie jadłam! :) Te za to polecam całym sercem !
UsuńNo zjadłabyś, nawet ja zjadłam! :)
Jak one świetnie wyglądają <3
OdpowiedzUsuńNieprawdaż? Sama się nimi zachwycałam ! :)
UsuńRzeczywiście wyglądają uroczo. Jest to rozkosz zarówno dla podniebienia jak i dla oczu. Już w samym pudełku zachęcają do spróbowania.
OdpowiedzUsuńWiele prawdy jest w stwierdzeniu, że człowiek je oczami :) Tym widokiem można się najeść! Choć polecam spróbować :)
UsuńOjej! Pierwszy raz na oczy widzę takie cuda. Dotąd znałam tylko zwykłe pianki niczym nie pokryte! :D Z chęcią bym ich spróbowała, no ale ze mną nigdy nikt nie chce współpracować :D
OdpowiedzUsuńI ja pierwszy raz miałam styczność z czymś takim :)
UsuńJa propozycję pierwszej współpracy dostałam po około 2.5 miesiącach blogowania (tu ukłon w stronę Pani Ani) także chyba masz czas ;)
Chyba zaraz umrę od ślinotoku! *o* Podziel się! :D
OdpowiedzUsuńHahaha :D
UsuńZeżarłam ;(
A będzie opisana reszta?:( bo jestem ciekawa połączenia smaku pianaki z innymi dodatkami :) . Zapalenie spojówek o jak ja tego nie lubię . Dziecko mi pod koniec kwietnia przyniosło z przedszkola i miał on i ja dostałam 3.05 mieliśmy iść do ZOO a ja oczy zaropiałe jak nie wiem co i nici z wycieczki. Bo my mieliśmy zapalenie bakteryjne . Mi się długo utrzymywało bo ok 2m-ce miałam kłopoty z ropiejącymi oczami:(
OdpowiedzUsuńPowiem Ci, że nie opisywałam reszty.. Bo smak dodatków nie jest aż tak wyraźny jak w przypadku owoców. Orzechy - może jeszcze owszem jakiegoś kopa dają ale lekkiego. Jedyne co w ich przypadku na plusik, dodatkowa chrupkość. Tej chrupkości dodają również kolorowe kuleczki. Kokos i biała czekolada w formie pasków - jedynie element dekoracyjny :)
UsuńSuper że mi zwróciłaś uwagę! :)
Jeny, jak one uroczo wyglądają. *-*
OdpowiedzUsuńTakie kawai.
Nieprawdaż? Są.. A raczej były niesamowicie piękne. Małe dzieła sztuki :)
UsuńZaśliniłam się calusieńka. Pralinek takich typowych jakie są w bombonierkach nie znoszę absolutnie. Ta marnej jakości, twarda i gorzka czekolada z wiśniowym likierem, a fe. Te jednak to zupełnie inna półka! Wyglądają tak cudownie, że aż szkoda jeść niemniej szybko bym zrobiła zdjęcia i zjadła z ogromną ochotą. Naprawdę zazdroszczę, bo widać, że naprawdę produkt na poziomie i jest zapewne przepyszny! :-)
OdpowiedzUsuńOj wierz mi Sis na słowo.. Były niesamowite. Wygląd szedł w parze ze smakiem. Mimo ceny, kupiłabym je jeszcze raz.. I później następny.. I tak w kółko :)
UsuńProdukt na poziomie - otototo :) Sama sobie zazdroszczę! :)
Niby z jednej strony za piankami nie przepadamy ale te maleństwa wyglądają tak cudnie i słodko, że nie zastanawiałybyśmy się nad nimi ani chwili :D
OdpowiedzUsuńHahahaha :D Są pyszne, były właściwie! Polecam całym serduchem ;)
UsuńKurczę, jak ja lubię Twoje wpisy! :D A pralinki wyglądają przecudownie, kurczę, mogłabym na nie patrzeć i patrzeć. :DDD
OdpowiedzUsuńNiesamowicie mi miło ;) Cieszę się, że ktoś z przyjemnością czyta te moje głupotki ;)
UsuńPatrzeć i.. Jeść, jeść, jeść! :)
Jakie cuuuuuuuuuuuuuuudowności! Wyglądają totalnie homemade *______* Wspaniałości! I jeszcze takie pyszne! Nic tylko się podniecać :D Co do ranka hahaha widzę, że tak samo ociekasz seksapilem jak ja, a myślałam, że tylko ja :D Ale na szczęście jeszcze nie zjarałam się na królika xDD P.S- chciałabym Cię zobaczyć taką pląsającą po kuchni ^^
OdpowiedzUsuńNieprawdaz? Śliczne :)
UsuńNo faktycznie, nieco się "jaram", że miałam okazje spróbować :)
Spoko - zapraszam na śniadanie :)
wbijam! :D
UsuńOkokokok!:)
Usuńzakochałam się w opakowaniu i ich wyglądzie <3
OdpowiedzUsuńpiszesz "glupi ma szczescie" ale tylko głupi odmowil by testow takich pysznosci <3
Ja również się zakochałam. Z tej miłości aż je zjadłam ;)
UsuńPewnie - skoro jest okazja, trzeba skorzystać :)
No i dylemat. Jak tu zjeść i zachować cacko? ;)
OdpowiedzUsuńWyglądają ponadprzeciętnie, bez wątpienia. Chociaż miłośnikiem pianek jakoś nie jestem, może właśnie coś tak nietypowego by spowodowało zmianę mojego zdania? Fajnie, że są ludzie (w sensie producenci), którzy nawet w ilościach hurtowych, lubią się pobawić słodyczą. Nadać jej takiej erotyki.
Niestety, w tym przypadku zasada "mieć ciastko i zjeść ciastko" nie zadziałała. Wolałam zjeść, cóż - cała ja!
UsuńMuszę przyznać, pianki były śliczne. I mimo iż sama nie przepadam jakoś nazbyt specjalnie za tego typu rzeczami.. Baaaardzo mi smakowały :)
Zazdroszczę. Sama bym takie wpierdzieliła :)
OdpowiedzUsuńSama sobie zazdroszczę :D A raczej współczuję, że już ich nie mam :(
UsuńByły pyszne, szczerze polecam :)