niedziela, 26 lipca 2015

Gelatelli, Master of Taste Cookie Dough

Zastanówmy się: o czym by tu dziś popisać? Niedziela, ostatni dzień wolnego przed (zapewne) niesamowicie ciężkim tygodniem pracy. Poranna porcja aerobów zaliczona, białeczko wypite, kawa stoi z prawej strony - taki niby poranek jak każdy inny. Ale głowa coś nie ta. Zupełnie nie mam pomysłu na "super wstęp". Bo i o czym dziś pisać? Miałam wybrać się na rowery z koleżankami ale pada, więc plany poszły się.. Yyy.. No trzeba to przełożyć suma summarum. Później zrobię trening.. Ale to też nie jest ciekawe. Czeka mnie też mały taste test. Nawet dwa chyba w sumie. Chociaż moja głowa podpowiada, a raczej krzyczy "Nie grubasie!". Nieważne. To akurat nieważne. Zamierzam dziś położyć się wcześniej spać, wiadomo praca. Pobudka tuż po 5:00. I cóż. Tyle z mojego życia. Nie jest źle. Bywały gorsze, bardziej monotonne, nudne, nieciekawe dni. Takie pełne smutku i szlochów.. Z drugiej strony bywało również lepiej. Hooola, panno. Wolnego! Ja już wiem! To ta deszczowa, szklana pogoda tak nastraja! Aaasio, czas się rozchmurzyć! Włączyć dobrą muzykę, zrobić porządny - wywołujący uśmiech - trening i cieszyć się życiem. W końcu, jakby nie było to ja od jakichś kilku dni żyję tym, że należy przestać smęcić - powtarzam to raczej każdemu. Sama staram się nakręcić do zwariowanej egzystencji. No! Tak ma zostać. Koniec wstępu.

Kolejne podejście do lidlowskich lodów z tygodnia amerykańskiego.. Produktu, o który bije się przy sklepowej zamrażarce minimum połowa klientów. Słusznie? Po "pierwszym razie" z Crunchy Chocolate byłam skłonna twierdzić, że kolejnym razem, przy chłodnej półce, to ja będę stała z maczetą w dłoni - by drugą wybierać niewypróbowane do tej pory smaki. Test lodów, o których dziś opowiem, wzbudzał we mnie emocje - od radości i ekscytacji do czystej ludzkiej ciekawości. Czy ta ciekawość okazała się pierwszym stopniem do piekła? A może przeniosła mnie do bram raju? Zapraszam na recenzję lodów od Gelatelli (czy to się odmienia?) - Master of Taste w wersji Cookie Dough. 

sobota, 25 lipca 2015

Bahlsen, Hit Creme Brulee

Czasem życie staje się zbyt skomplikowane. Czasem sama się w nim gubię. A czuć się zagubionym we własnej egzystencji to problem. Wielki problem.. Taka sztuka wyborów. Chcę by było dobrze, jest dobrze.. Po czym, zmiana o 180 stopni. Są sytuacje, które zwalą z nóg nawet najbardziej gruboskórnego twardziela (mnie). Kiedy nic nie wiem, nie rozumiem. Kiedy pęka serce, a nic nie mogę zrobić. Kiedy jest zbyt późno na jakikolwiek ruch. Zbyt późno.. Trzeba płacić za bardzo dawne błędy - wybory. Wysoką cenę. 

Po tym niezrozumiałym dla nikogo wstępie przejdę do konkretów, dla których wszyscy tu obecni spotykamy się co jakiś czas. "Edycja limitowana" - i wiem, że przepadłam. Ostatnimi czasy, na ten właśnie napis reaguję natychmiastowo. Wkładam w pospiechu produkt do kosza, biegnę do kasy.. I dopiero w domu zastanawiam się głębiej czy było warto. Tym razem.. Przecież to Hit'y. Kocham wersję klasyczną! Później.. Nie jadłam żadnych. Bo dieta, bo redukcja, bo jestem gruba, bo będę tłusta. Cóż..

czwartek, 23 lipca 2015

Müller, Müllermilch Bananowy

Środa wieczór. Dzień - kolejny pracowity -  minął błyskawicznie. Pobudka, szybkie ogarnięcie, powolne śniadanie, blog, praca, praca, praca, dom, obiad, trening, kolacja dla Brata - nawet dwie, kolacja dla mnie.. I cóż. Czas na wpis. Wstaję już wystarczająco wcześnie, nic z siebie nie wykrzesałabym chyba przed piątą rano. Dlatego zdecydowałam się pisać dzień wcześniej. Nie wiem czy słusznie w sumie, mam totalnie skasowaną głowę.. Ale dam z siebie wszystko!

Patronem tej recenzji, jak i wszystkich innych opisów mleczek od Müller'a jest mój Brat, który zakochał się w tych produktach (?). Młody jest słodkolubny, by nie powiedzieć: "zje wszystko". Jakby nie było.. Namiętnie podkradam mu więc te "dobroci". Dzięki Brat, pozdrawiam :*.

wtorek, 21 lipca 2015

Panda, Vodka Liqueur (Czekoladowy Miś)

Dzieją się straszne rzeczy, nie mam pomysłu na wstęp! Z jednej strony mogłabym jak zwykle pomarudzić, ponarzekać i pożalić się.. Ale po co? Czasem wydaje mi się, że smęcąc sama wkopuję się w większe dołki. Bezsens. Z drugiej strony mogłabym znów napomknąć (a raczej rozpisać się wylewnie) o tym, co się u mnie dzieje - tak, tak o czasie zmian. Szczerze? Totalnie szczerze? Prócz braku pomysłu, "ot tak", nie mam sił. A raczej nie mam sił, bo zaczęłam praktyki. Praktyki, które okazały się być fizyczną orką. Ale mam chwile wolne od tego zapierniczu, nie będę się o tym rozwlekać. Może po prostu - jak nigdy - przejdę do rzeczy? Takie "zmiany zmiany"? Więc cóż, dziś na blogu kolejna z recenzji cukierachów od Czekoladowego Misia, Vodka Liuqeur.

niedziela, 19 lipca 2015

Quest Nutrition, Quest Bar Apple Pie

Za co tak naprawdę kocham lato? Czy jest to tylko i wyłącznie wolny czas? Nie. Gdyby tak było.. W sumie tych wakacji nie mogłabym do końca uznać za takie "moje". Pracy mam sporo ale prokrastynacja wygrywa ze mną na każdym kroku - kończę z tym jednak, nic nigdy nie będzie silniejsze ode mnie, już nie! Wracając do sedna, czym zauroczył mnie już dawno wakacyjny czas? Odpowiedź jest krótka. Burze! Dla mnie lato równoznaczne jest z burzą, a ja - ja kocham to zjawisko. Wszelkie pogodowe anomalie bliskie są memu sercu. Nie wiem skąd mi się to wzięło, myślę że wiele czynników wpłynęło na takie, a nie inne zamiłowania. Po pierwsze, pamiętam jak za młodu (jakbym teraz była stara), często oglądałam z Tatą burze. Po prostu, nieodpowiedzialni nieco, wychodziliśmy na środek podwórza i oglądaliśmy jak chmury przemieszają się wzdłuż Wisły, jak kolejne pioruny (zapewne) uderzają w lustro wody. Szliśmy, nie opierając - a przeciwstawiając się, podmuchom wiatru totalnie nie martwiąc się o siebie (może Tata o mnie tak?). Słuchaliśmy grzmotów, nasłuchując potężnego trzasku po którym mój "Papa" zawsze mówił: "Chodź do domu, burza przeszła przez Wisłę, zaraz i u nas będzie piekło". Wtedy to zawijaliśmy się do schronienia. Siadaliśmy w pobliżu okna i oglądaliśmy widowisko - mini Sylwestra. Komentowaliśmy każdy ujrzany, to mniejszy, to większy piorun.. Piękny czas. To takie momenty, które w pamięci - a przede wszystkim w sercu zostaną ze mną na zawsze. Po drugie, przeżyłam jedną taką anomalię, mimo iż nie widziałam jej (szansa jeden na miliard, a ja ją przegapiłam).. I po trzecie - oglądałam "Twistera" tysiące razy. Dlaczego do tego nawiązuję? Dzisiejszy dzień dla centralnej Polski (dla mnie!) może być trudny, radzę uważać. Prognozy wskazują, że dziś niesamowicie burzowo-niebezpieczny dzień. To okropnie straszne ale ja zamiast bać się, martwić o los wielu ludzi.. Niesamowicie się ekscytuję. Uważajmy i oglądajmy więc. Pozdrawiam, Słodkie Abstrakcje :)

Po bezsensownym i wyczerpującym wstępie przejść mogę do konkretów. W końcu nie spotykamy się tu, by pogadać o moich zainteresowaniach - a raczej o słodyczach (teoretycznie :D ). Zdrowe, fitsłodycze? Czy to w ogóle ma rację bytu? Tak. Ludzie to jednak naprawdę pomysłowe, zmyślne istoty. Jak pogodzić swe łakomstwo i dbałość o sylwetkę? Batony? Proteinowe? Jak najbardziej! Słodycz to słodycz jednak - zapraszam więc na recenzję najpopularniejszych chyba batonów tego typu (tak, instagramy są przepełnione zdjęciami tego cuda!) - Quest Bar w wersji smakowej Apple Pie.

czwartek, 16 lipca 2015

Lindt; Creation, Pistachio Delight With Almond Pieces

Postanowiłam. Postanowiłam nie złościć się na rzeczy, na które nie mam tak naprawdę najmniejszego wpływu. To takie kredo jednej z moich Sióstr. Wzięłam je sobie do serca, dlatego też otwieram laptopa z uśmiechniętą duszą i buzią.. Mimo iż wiem, co tak naprawdę mnie tu czeka. Hah. Ale nie będę psioczyć od rana, pięknego ranka raczej (witaj słoneczko!), a wezmę się w garść i napiszę recenzję, jedną z pierwszych - tych delektowanych, a nie "cheatowych". Dacie wiarę - przemogłam się! Nie wierzę ile sił mam, psychicznych i fizycznych. I jakby nie było, zawdzięczam to jednej, jedynej osobie - Carlannite. Będzie, musi być dobrze!

Wspominałam kiedyś, że wielbię chodzić z moim Bratem na zakupy? Chyba nie. W ogóle zacznę od tego, że z moim Bratem.. Jesteśmy kumplami, serio. Niewiele jest tak zgodnych rodzeństw na świecie. Dogadujemy się, a dzieli nas aż 4 lata (tak, to ja jestem ta starsza..). Pewnego dnia wybraliśmy się na miasto, miałam parę spraw do pozałatwiania - On zgodził się mi towarzyszyć. I tak ruszyliśmy przed siebie, mimo upałów, górującego Słońca, takiego piekła na ziemi. Na koniec stwierdziliśmy zgodnie - "Czas na zakupy"! No jak czas, to czas, nie ma co. Ruszyliśmy do Kauflandu. Tam jak zwykle odstawialiśmy szopkę. Mamy różne głupkowate pomysły. Czasem tańczymy, czasem się ganiamy, przedrzeźniamy, czasem on nazywa mnie "mamą", czasem ja mówię do niego "synu". Załadowaliśmy do koszyka naprawdę pokaźną ilość rzeczy.. Jednak przy kasie stwierdziłam "Cholerka, czegoś mi tu brakuje". Podleciałam do półki z przecenami.. Patrzę - a tam, na samym wierzchu leży, czeka na mnie, uwodzi pięknym opakowaniem. Nie oparłam się. Stąd dzisiejsza recenzja mojej pierwszej czekolady od Lindt'a - Pistachio Delight With Almond Pieces.

wtorek, 14 lipca 2015

Gelatelli, Master of Taste Crunchy Chocolate

Kiedyś już wspominałam jak bardzo kocham moją Mamę. Najbardziej na świecie - rozpieszcza mnie i mojego Brata niesamowicie (chyba też nas kocha). Dba o swoje dzieci, a my staramy się dbać o nią z równie wielką uwagą i oddaniem. Kiedy dowiedziałam się, że Lidl planuje poustawiać na swoich półkach produkty pod hasłem "Tydzień Amerykański" - oszalałam! Wiedziałam, że rzeczą na którą muszę zapolować są.. Lody. Ostatnimi czasy lubuję się w nich! Jednak u mnie sesja trwała, kwitła, była w pełni, ja nie miałam siły na dodatkowe ruchy, chciałam tylko jeść, uczyć się i spać. A najlepiej - tylko spać. Moja Mami stanęła na wysokości zadania, niczym lwica walczyła o jedzonko dla swojej ukochanej córeczki. Tym sposobem stałam się szczęśliwą posiadaczką trzech dość sporych opakowań, pełnych zimnej rozpusty. Na pierwszy ogień poszło coś totalnie mojego, przecież jestem czekoladowym freak'iem! Dziś recenzja (cudownych) lodów - Gelatelli Master of Taste w wersji Crunchy Chocolate.

niedziela, 12 lipca 2015

Roshen, Milky Splash (Czekoladowy Miś)

Przyznam się do czegoś. Przez ostatnie.. Pare miesięcy.. Pewnie tak przez miesięcy.. 36? Moim ulubionym zajęciem było leżenie i kontemplowanie sufitu. Ewentualnie przeglądanie internetów, rozmowy z rodziną. Trwałam. Było w tym coś dziwnie pięknego i pociągającego. Na bank wiele mnie ta sytuacja nauczyła. Pozwoliła mi poznać siebie. To ważne. Ale od czasu zmian - och jak to długo, cały tydzień.. (:D) Wiele się dzieje. Jakbym przyciągała piękne chwile. Wychodzę z domu, to tu to tam. Wszędzie mnie pełno, pełno mnie wśród zapomnianych, odtrąconych znajomych. Szereg przemian napawa mnie optymizmem i zmusza do uśmiechu. W sumie, nie. Uśmiech ten jest taki, ot taki, naturalny. Do czego zmiany mnie zmuszają w drugiej kolejności? Do szybszych obrotów przy śniadaniu. Bo to właśnie moment dla Was. Rano piszę, rano komentuję i przeglądam. Przyznam - kiedyś mogłam tak cały dzień. Ale.. Jak to się mówi - ile można? Mój kolega śmiał się kiedyś ze mnie: "Jesteś na Fejsie cały dzień, co Ty tam robisz? Albo nie, co Ty robisz poza Fejsem?". To było pytanie za 100 punktów. Co dwudziestodwuletnia dziewczyna robi cały dzień przy kompie? Ja wiem! Marnuje się! Nie przedłużając, dziś znowu wybywam! I to niebawem, a przede mną jeszcze nieco obowiązków - związanych z blogiem, rodziną i mną samą. Czas przejść do sedna. Nieco niedzielnej prywaty - zaliczone! 

Z produktami firmy Roshen miałam przyjemność spotkać się już dwa razy. Za pierwszym razem recenzowałam Konafetto, które szczerze powiedziawszy pamiętam w najdrobniejszym szczególe do dziś. Drugi raz przeżyłam z Johnny'm Krocker'em dzięki uprzejmości sklepu Czekoladowy Miś. Kilka dni wcześniej spróbowałam czegoś zupełnie innego (Misiu - dziękuję!) i przybywam tu dziś, w niedzielę, z krótszą lub dłuższą recenzją. Ciekawi? Zapraszam! I przedstawiam równocześnie Milky Splash od Roshen.

sobota, 11 lipca 2015

Wawel, Kasztanki

Nie ma pogody - nie ma weny - nie ma pięknych, złożonych wstępów. A co jest? Ból głowy, zmęczenie, drażliwość? Trzeba wyjść temu naprzeciw, przestać się mazać. Pogoda jest taka, jaką sobie wymarzyłam - chciałam by było chłodniej. Deszcz? Uznam to za gratis. Więc czego jeszcze chcę? Kobiety.. Przyklejam uśmiech, włączam pozytywne myślenie. Będzie dobrze, wszystko się ułoży, choćbym miała się zadręczyć i zamęczyć - będzie dobrze. Ja sprawię, że będzie dobrze. 

"Malaga, Tiki Taki i Kaaaasztankiiii"! Kto nie zna tegoż magicznego wersu? Kto nie zna całej piosenki? Kto nie przeczytał pierwszego zdania w rytm muzyki z reklamy? No kto? Dla przypomnienia!

Enjoy!

czwartek, 9 lipca 2015

Tago, Mini Rolls Cocoa

Zaczynam! Zaczynam coś totalnie nowego. Coś zupełnie innego. Zaczynam żyć! Ekscytacja na wysokim poziomie. Tak w skrócie, bo wiele ale to wiele teraz się dzieje.. I dziać będzie. Czyż to nie jest cudowne? :)

Po tych pełnych entuzjazmu zdaniach, przechodzę zgrabnie do recenzji. Recenzji nie byle jakiej, bo produktu nad którym krążyłam niczym sęp nad padliną. W sumie dlaczego to robiłam? Nie widzę sensu.. Kobiety.. Nie przedłużając, bo dzień ten jest zbyt piękny, ja sama już przebieram nogami na samą myśl o.. O tym wszystkim - zaczynam, a Wy razem ze mną - Tago, Mini Rolls Cocoa.

wtorek, 7 lipca 2015

Müller Mix, Maroko (chrupki zbożowe z migdałami)

Ach, nie mogę się nadziwić jaka ze mnie podróżniczka! Kres marca ukoronowałam podróżą na Karaiby, która koniec końców okazała się wyprawą ekscytującą w niemałym stopniu. Niby bierny odpoczynek - zwykłe leżakowanie pod palmą, z kieliszkiem pinacolady w ręku.. Jednak, cóż.. Coś niezapomnianego. Lazurowe morze, plaża o zapierającym dech w piersiach jasnym kolorze, błękitne niebo, jaskrawe wręcz słońce. Wszystko co trzeba, wszystko na miejscu. Ale po co kończyć na jednej podróży? Dlaczego nie wyjechać, skoro jest taka możliwość? Mamy wakacje - czas na szaleństwa! Na przygody, gorące romanse. Nie znajdę tego w domu, prawda? Zasugerowałam się opiniami. I wiecie gdzie się wybrałam? Maroko! Dziś przybliżę Wam nieco tę wyprawę. Palcem po mapie, a raczej ręką przy półce sklepowej. Müller Mix, Maroko - taaadam.

niedziela, 5 lipca 2015

E. Wedel, Ptasie Mleczko waniliowe

Jest masa produktów, do których wraca się i wraca ponownie.. Przy każdej możliwej sposobności. Dla mnie, jednym z takich swego rodzaju "klasyków gatunku", należy i należeć będzie zawsze Ptasie Mleczko. Pomyślicie - "Wariatka szaona, serio to sobie kupujesz? Wydajesz "dyszkę" by nasycić - a nawet przesycić - się słodkim smakiem tegoż tworu?" O nie, nie, nie. Co to - to nie. Już tłumaczę się z mych win. Przez "każdą możliwą sposobność" miałam raczej na myśli wszelkie, tu zacznę tę listę (którą i tak ukróciłam, traktując nieco po macoszemu) okazje: urodziny, imieniny, Boże Narodzenie, Wielkanoc, dzień dziecka, dzień ojca, dzień matki, rocznica spotykania się z drugą połową, rocznica zaręczyn, rocznica ślubu, chrzciny, komunie, bierzmowanie, dzień nauczyciela, rozpoczęcie roku szkolnego, zakończenie roku szkolnego, na przeprosiny, w ramach podziękowań, pożegnań, z okazji pierwszej soboty tygodnia... etc. To taki, obok paru innych produktów spożywczych, "prezent numer jeden" - zawsze i wszędzie wypada go dać. Ot sprawdzony - zazwyczaj lubiany. Tę paczkę dostałam akurat ja - na swoje 22. urodziny. Zadowolona? Z jednej strony tak. Nie byłabym sobą, gdybym nie rozbroiła jej na części pierwsze, by zrobić recenzję, a później cudowny (?! ta) wpis. Tak więc niedzielę zaczynamy od paru zdań na temat podstawowej wersji smakowej Ptasiego Mleczka od Wedla.

sobota, 4 lipca 2015

Zmiany Zmiany, Petarda

Ze specjalną dedykacją dla Karoliny, cudownej bloggerki (a przede wszystkim pozytywnej, dobrej osoby o wielkim serduchu), której wpisy znajdziecie pod adresem http://carlannite.blogspot.com/. :)

"Czas na zmiany" - rzekła drobna dość (podobno..) blondynka, sinoblada z permanentnie smutną miną i pogłębiającymi się, ciemniejącymi wyłącznie z dnia na dzień cieniami pod oczami. "Zmiany na lepsze" - uśmiechnęła się sama do siebie, może nieco zbyt ironicznie. Kąciki jej ust uniosły się nieco, niby to w kwaśnym grymasie, niby w półuśmiechu. Po policzku spływała ostatnia, zabarwiona tuszem łza. Po kilku latach użerania się z samą sobą (dosłownie), następuje tak zwany moment przełomowy. Każdy tak czasem ma. Siada, myśli, reaguje. Moje serce wypełniła szczera chęć takich swego rodzaju "poprawek" w życiu. W sumie samo "następuje", użyte kilka wyrazów wcześniej, jest świetnym, wpasowującym się tu idealnie określeniem, proces ten jeszcze się bowiem nie dokonał, zaczął - owszem, chyba gdzieś w mojej chorej głowie. Pomysł padł -najważniejsze! Cóż tu dużo mówić, czas się otworzyć, wyjść z pogrubiającej się latami skorupy, wrócić do dawnego życia - lub życia ogólnie, jakiegokolwiek. Czas by się ocknąć, uśmiechnąć do życia. Połapać parę chwil. Najwyższa pora zacząć się rozwijać, wykorzystywać potencjał, myśleć o przyszłości. A nie wiecznie tylko pastwić się nad sobą, rozpamiętując przeszłość, trzymając się jej kurczowo -  niczym dziecko ręki własnej matki. Raniąc się nią.. Basta! To najwyższa pora by odżyć.. I chyba ostatnia taka możliwość. By zabrzmieć bardziej dramatycznie: "teraz albo nigdy!". Na kolejne próby może już nie być siły. Lub po prostu czasu.

Czy do takich przemyśleń, jak również zamierzanych rewolucji - szeregu zmian, skłonił mnie zwykły baton? Nie. Ale gdzież indziej miałabym o tym napomknąć? Czy przy jakimś innym produkcie ten wstęp wpasowałby się lepiej? Czy inny wpis byłby bardziej odpowiedni? Oj, nie sądzę! W końcu dziś na tapecie istna Petarda od "Zmiany Zmiany".

piątek, 3 lipca 2015

Mars, Bounty

Dziś czas na małe blogowe podsumowanie. We wtorek wieczorem lub może w środę rano - sama już nie pamiętam - blog wyświetliła kolejna osoba. Nie było to byle jakie, a okrągłe wyświetlenie. Numer 50 000. Cóż, łezka się w oku zakręciła. Nie liczyłam bowiem, nawet nie brałam pod uwagę tego, że dojdę tak daleko. Wiem, wiem. Tu zapewne większość blogsfery uśmiecha się pod nosem myśląc o swoich statystykach. Jednak, co mnie to obchodzi. ;) Ja będę fetować z powodu małych sukcesów. Także cóż. W ramach zebrania wszystkiego do tak zwanej "kupy".. Od marca, tak od początku marca mój blog wyświetliliście 50 000 razy. Profil na google włączono 248 000 razy. Wiele? Wiele! Obserwuje mnie tu 63 osoby, za co jestem bardzo ale to bardzo wdzięczna. Dzięki wszelkim "social'om" wpada tu nagminnie ludność nie tylko z Polski ale i  z wielu państw świata - czasem sama się dziwię! Mam nadzieję, że jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli.. Już niebawem będę miała możliwość - a przede wszystkim umiejętności by wypisywać moje farmazony również w języku angielskim. Ode mnie - wielkie, piękne - dziękuję! Ściskam każdego z Was i całuję w czółko! Czy będzie lepiej? Na bank nie zależy to ode mnie. A od Was. Od tego czy w dalszym ciągu będziecie mieli ochotę mnie czytać. :)

Bounty. I mam przed oczami pewną podróż. Wiosenny, ciepły, słoneczny dzień. Chociaż może był to dzień letni? Wsiadam z Mamą do pociągu, dziękując w duchu, że nie muszę już spędzać czasu na brudnym peronie. Był naprawdę obskurny. Tak na marginesie. Siadam. Pamiętam, mimo iż zdarzyło się to.. 10 lat temu (?), że siedząc przodem do kierunku jazdy, wyglądając przez okno, poczułam coś w dłoniach. Mama sprezentowała mi batona. Ja, jako łakome dość dziecko oczywiście się ucieszyłam. Zobaczyłam w małej rączce coś niebieskiego..

Po latach postanowiłam wrócić do smaku z dzieciństwa, dzieciństwa które było dość bolesne, inne niż sielanka wszystkich dzieciaków dookoła. Jak to się mówi - swoje przeżyłam. Nie ma co się rozwlekać, dziś w końcu święto na blogu! Dziś zrecenzuję klasyka, batona którego zbytnio przedstawiać nie muszę, Bounty by Mars.